Wreszcie, po miesiącach posuchy, kiedy to moja chuściana aktywność sprowadzała się głównie do wyprzedaży ukochanych przeze mnie szmatek - przyszedł taki moment, kiedy sprawiłam sobie prezent.
Na tapczanie obok, w świetle wszystkich zapalonych lamp, jakie mam w pokoju, pięknie mienią się kolorami fioletowe paski nati i czerwone śnieżynki didymosa.
Siedzę sobie przy komputerze i oczu nie mogę od nich oderwać. Czuję, że uśmiech mam na twarzy, serce bije mi szybciej a moją świadomość wypełnia błogostan. A raczej - chustostan.
Sądze, że te procesy chemiczne, które właśnie zachodzą w moim organizmie na widok kawałka materiału świadczą o stanie ciężkiego chustouzależnienia, i że kwalifikuje się to pod jakaś ostra terapię, ale chwilowo nie będę sobie zaprzątać tym głowy i psuć nastroju.
Nacieszę oczy póki mogę, bo zaraz wróci M., który powinien być ostatnią osobą poinformowną o powiększeniu się mojej - ubogiej jak dotąd - chustowej rodzinki. Mam przeczucie, że pochwalenie się zakupami mogłoby być złym pomysłem. Uświadomienie Mu, iż nagle, w tydzień, Jego niezarabiającej, urlopowanej żonie przybyły dwie kolejne szmaty, zrodziłoby niechybnie pytanie - skąd ta żona wytrzasnęła na to kasę. I żona marnotrawna musiałaby się wtedy przyznać, że dostała świąteczną premię z firmy. I że całą tę premie radośnie wydała w ciagu kilku zaledwie dni. Na szmaty. Zamiast np. dołożyć się do remontu kuchni. Albo do prezentów świątecznych dla rodziny. Albo chociaż do domowych rachunków.
Z ww. powodów didek będzie robił na razie za chustę testową. Ale natkę Mu pokażę. I powiem, ze to zamiast simonka (który notabene nadal smętnie wisi na chustostraganie).
Dobra, dosyć pustego słowotwórstwa.
Idę jeszcze świeczki zapalić.
Didek i nati w blasku świec - coś pięknego
p.s. foty i szybka relacja z motania w osobnych, przeznaczonych do tego, wątkach.