Z racji cudnej pogody, wybrałam się dziś z dziecięciem i dalszą rodziną nad miejski stawek - lans w chuście oczywiście, co wzbudziło zdziwienie tych członków rodziny, którzy nas wcześniej nie widzieli - ale nic to. Wyplątałam Lenę, jedna z jej ciotek porwała ją na ręce - i wtedy się zaczęło. Takiego płaczu i krzyku nie słyszałam od ostatnich szczepień, niczym uspokoić się nie dała (Lena, nie ciocia ), aż w końcu po pól godziny wpadłam na genialny pomysł, żeby ją zamotać. Uspokoiła się zanim dociągnęłam kieszonkę... Zasnęła po 3 minutach.
Niby super, niby świetna pokazówka, że chusta to jest to - ale nieeee. "Przyzwyczajona na rękach, to teraz nic innego nie pomoże" usłyszałam i zostałam obdarzona potępiającymi spojrzeniami "doświadczonych mam" sztuk dwie i jednego "doświadczonego taty". Nic to, że w wózku też się wozimy, że dzieć w domu na rękach jedynie przy cycu siedzi i noszony być nie musi, że w chuście mu wygodnie, dobrze, że zasypia w mig i że (co może mniej istotne jest) matka z dzieciem na rękach jest szczęśliwsza niż z dzieciem w wózku. "Nauczyłaś dziecko kobieto to teraz masz, nosić musisz i będziesz musiała - zła, ZŁA chusta"
Wiem, że często o takim myśleniu ludzi piszecie i wiem, że nie ma co się tym przejmować, że stereotypy były, są i będą, ale ehhhhhh aż mnie całą nosi ze złości na takie poglądy...