Chcę Wam opowiedzieć o moim wczorajszym dniu. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłam
Zaczęło się lajtowo : Pojechaliśmy z maluchami do kościoła, rozespaną Ulę (9 mies.) wyjęłam z fotelika i włożyłam do swojego elastika. Wtulała się, wtulała, aż w końcu zasnęła. Przespała tak też 3/4 późniejszej procesji Bożego Ciała. Taka śpiąca i wtulona wyglądała na tyle słodko, że aż wprowadziła lekki zamęt do procesji Coponiektórzy tak się zagapili, że wpadli do kałuży, a baldachim poszedł sam, zahaczając o drzewa, zanim ksiądz pod niego zdążył Fakt, byliśmy w innym niż zazwyczaj kościele, gdzie ludzie widać jeszcze nieprzyzwyczajeni do takich widoków...
Było trochę chmur na niebie, ale postanowiliśmy podjechać kawałek dalej na świąteczny spacer. Zostawiliśmy samochód i poszliśmy na wycieczkę w las, w poszukiwaniu morza:
- Ula znów hop do czekoladowego elastika,
- Nela (2,5 roku) w ulubionym sprzęcie Taty, czyli w kółkowej Denim,
- Iza (ponad 4 l.) na nóżkach
Po mniej więcej kilometrowym marszu Iza coraz intensywniej zaczęła się dopytywać gdzie to morze i czy daleko jeszczeeee? Na dodatek komary z okolicznych mokradeł dostały wścieklizny
W końcu znaleźliśmy to upragnione morze , cyknęliśmy pamiątkowe foty na plaży i w lasku i postanowiliśmy wracać BARDZO przyspieszonym krokiem, bo wyraźnie zbierało się na deszcz!
Do auta daleko, trzeba się pospieszyć, więc dobytek i dzieci na siebie i ruszamy!
Tata: z tyłu plecak ze sprzętem foto, na biodrze w Denimku Nela.
Mama: z przodu w elastycznej Czekoladzie Ula (znów śpiąca), na plecach Iza (w plecaczku prostym z węzłem pod pupą) w 3m kawałku obrębionej flanelki (w przebłysku geniuszu zabranym z domu! ), a na ramieniu wielka torba z dziecięcymi przydasiami!!!
A za chwilę rozpętało się największe oberwanie chmury jakie w życiu widziałam!!! Woda lała się z nieba strumieniami, momentami padał grad wielkości groszku, wiał wiatr, do tego błyskawice i grzmoty (w tych momentach Najstarsza szczególnie mocno przyklejała mi się do pleców). I w takich warunkach szliśmy całe trzy kilometry... Miałam ozdobny szalik, który przez całą drogę trzymałam wyciągając ręce ponad głowami Uli, Izy i moją - oczywiście lało się przez niego na wylot, ale przynajmniej grad nie walił nas prosto w twarz, no i było trochę cieplej.
Z każdym krokiem ciuchy i chusty nabierały wody... i kilogramów! Po jakichś 5 minutach już przestałam omijać kałuże - nie było sensu, bo w butach i tak mi chlupotało . Moje wyjściowe półbuty, właśnie wciąż się suszą, ciekawa jestem czy przeżyją tą przygodę?
Daliśmy radę - doszliśmy do samochodu! Nawiasem mówiąc Ula (obudzona gradem w czoło rety, które niemowlę ma takie przeżycia?!) przez całą drogę miała niesamowitą radochę i przedrzeźniała chichocząc moje posapywanie
Mokre mieliśmy wszystko, łącznie z bielizną. Jedyne suche miejsca, to dolne części koszulek (tam, gdzie maluchy były do nas najmocniej przytulone w chustach) i węzły chust pod pupami. Z całej reszty woda ciekła ciurkiem
Ale wiecie co? Mimo posapywania pycho mi się śmiało przez całe trzy kilometry Czuję, że takie ekstremalne przygody z zaskoku na bezdrożach mają w sobie więcej uroku, życia i radości niż stateczne spacery noga za nogą z wózkiem po gładkim asfalcie w parku...
Myślałam, że dzisiaj będę umierać z bólu mięśni - okazuje się jednak, że chustując jakoś tak mimochodem nabrałam kondycji maratończyka, dokuczają mi tylko trochę mięśnie odpowiedzialne za trzymanie szalika nad głowami no i ze dwa odciski na stopach
Skoro dałam sobie radę w taką nawałnicę, to dam sobie radę już w każdych warunkach! Gdzie diabeł nie może tam babę z chustami pośle! Ha!
A tak wyglądałyśmy na 20 i na 10 minut przed totalnym zmoknięciem (fotek zmokłych nie mamy, niestety, aparat by tego nie przeżył):